Na wstępie zaznaczę, że piszę z perspektywy osoby, która może nie omija szerokim łukiem topowych atrakcji turystycznych, ale zdecydowanie woli miejsca poza utartym szlakiem. Nic dziwnego, że Wenecja nigdy nie była wysoko na mojej liście. W końcu tam jednak trafiłam i skonfrontowałam moje wyobrażenia z rzeczywistością. Zachęcam do przeczytania, jak ta konfrontacja wypadła!
Co przywiało mnie do Wenecji?
Wspólny wypad do Wenecji był prezentem z okazji 18 urodzin mojej siostry Kai. Wraz z drugą organizatorką (a przy okazji drugą siostrą) Mileną chciałyśmy wybrać miejsce, gdzie mogłybyśmy zwiedzić coś ciekawego, ale też powylegiwać się na plaży. Na Wenecję padło głównie ze względu na idealnie pasujące połączenia lotnicze. Spędziłyśmy na miejscu pełne trzy doby, czyli akurat tyle, żeby bez przesadnego pośpiechu poznać miasto.
Zwiedzanie Wenecji – wyobrażenia vs. rzeczywistość
Do nowych miejsc staram się jeździć z otwartą głową, jednak w przypadku tak słynnego miasta jak Wenecja, trudno nie ulec pokusie kreowania pewnych wyobrażeń. Od razu mówię, że w tym przypadku rzeczywistość zweryfikowała moje przeświadczenia na spory plus. Czego się spodziewałam, a co zastałam?
Dzikie tłumy turystów
Ja wiem, że koniec maja to jeszcze nie szczyt sezonu, być może w środku wakacji wygląda to gorzej. W każdym razie przed wyjazdem nastawiłam się na ciągłe przepychanie się przez tłum. Niespodzianka! Nadmiaru turystów doświadczyłyśmy tylko dwa razy: na Placu św. Marka, gdzie musiałyśmy odstać 20 minut w kolejce do bazyliki, a także podczas powrotu z wyspy Burano, kiedy to zebrało się zbyt wielu pasażerów chętnych na tramwaj wodny i pozostało nam czekać na kolejny kurs. Poza tym, często miałyśmy urokliwą uliczkę czy most z dobrym widokiem tylko dla siebie.
Bród i smród kanałów
Wielokrotnie natknęłam się na informację, że Wenecja pachnie ściekami, a w osławionych kanałach dryfują śmieci. Nie wiem, czy to mit, czy zależy jak się trafi. Podczas naszego pobytu w Wenecji bodajże dwa razy uderzył mnie zapach a’la kanalizacja, z czego raz na fragmencie Canal Grande. O wiele, wiele częściej czułam kwitnący jaśmin albo pizzę. Jeżeli chodzi o czystość miasta, to jestem dość wrażliwa na tym punkcie, a i tak oceniam na solidne 4/5.
Miejscowi traktują cię jak chodzący bankomat
Tutaj częściowo się sprawdziło, bo ceny zdecydowanie nie należą do niskich. Co mnie szczególnie zirytowało, to dodanie (chyba od tego roku) opłaty za wstęp do Bazyliki św. Marka. Niby zrozumiałe, ale co to za system, że masz bilet do samej nawy kościoła, a jeśli chcesz zwiedzić ołtarz albo loggię, musisz zapłacić dodatkowo? Scam. Za to na plus oceniam brak krążących po mieście natarczywych sprzedawców selfie sticków i pamiątek, którzy są plagą chociażby Paryża. Widać, że miejscowe władze tego pilnują.
Dlaczego zamierzam polecać Wenecję?
Myślałam, że Wenecja będzie dla mnie o wiele zbyt turystyczna. Miło się czasami tak zaskoczyć! Zupełnie szczerze – spójna, klimatyczna architektura miasta po prostu mnie oczarowała. To jedno z tych miast, gdzie można się włóczyć bez celu i wciąż trafiać na nowe urokliwe miejsca. Jeszcze większe wrażenie zrobiło na mnie “życie codzienne” Wenecji. Wspominałam już o tramwajach wodnych (vaporetto), które stanowią podstawę transportu publicznego, ale widziałyśmy też łodzie pełniące funkcję karetki, radiowozu, a nawet śmieciarki. Na wyspie Lido trafiłyśmy na grupę nastolatków popisujących się na motorówkach, tak jak w każdym innym mieście robiliby za kierownicą samochodu lub motocykla. Innym razem minęło nas dwóch innych gości z modernistyczną rzeźbą czerwonego goryla na pokładzie. Całość, przynajmniej w moim odczuciu, dała efekt niezaprzeczalnej wyjątkowości, a to jedna z rzeczy których szukam w podróżach w pierwszej kolejności.
Tyle z moich pierwszych wrażeń po powrocie. W następnym wpisie postaram się napisać więcej o tym, jak wyglądało zwiedzanie Wenecji w praktyce.