Rok 2020, delikatnie mówiąc, do najszczęśliwszych nie należy. Aż głupio pisać, że czujemy się pechowcami, bo przecież epidemia koronawirusa pozbawiła innych pracy, zdrowia, a nawet życia. Nam tylko zepsuła plany. Żegnaliśmy się z rodziną, przyjaciółmi i całą “normalnością” bez określonej daty powrotu, ale zdecydowanie się nie spodziewaliśmy, że będziemy zmierzać z powrotem już po kilku miesiącach.
Tu się zaczął cały pech
W lutym na lotnisku w Sao Paulo powitały nas ekrany obwieszczające dumnie, że w Brazylii nie ma potwierdzonych zachorowań na COVID-19. Wirus dobrał się do Ameryki Południowej później niż do Europy, więc pierwszy etap trasy zrealizowaliśmy bez większych problemów. W połowie marca, kiedy dotarliśmy do Paragwaju, zanosiło się już na komplikacje, ale zdecydowanie się nie spodziewaliśmy, że z dnia na dzień podróżowanie przestanie być możliwe.
Chcieliśmy zaszyć się gdzieś w Patagonii, z dala od miast. Nasz timing okazał się jednak wybitny, bo dotarliśmy do argentyńskiej granicy dokładnie w dniu, kiedy zamknięto ją dla obcokrajowców. Żeby było śmieszniej, po pół dnia dywagacji i telefonie do Ministerstwa Zdrowia, straż graniczna wydała nam zgodę na wjazd do kraju, a dwie godziny później lokalna policja praktycznie nas deportowała, bo otrzymała inne wytyczne.
Trzy miesiące w Paragwaju
Po przymusowym powrocie na stronę paragwajską otrzymaliśmy, jakże by inaczej, nakaz 14-dniowej kwarantanny. Z pomocą lokalnych służb mundurowych znaleźliśmy przyjemny hotelik, gdzie mogliśmy się wygodnie izolować. Jak łatwo zgadnąć po nagłówku, nie skończyło się na dwóch tygodniach. Argentyna, a wraz z nią pozostałe sąsiednie kraje, regularnie ogłaszała przedłużenie zamknięcia granic.
Koniec końców, zostaliśmy w Encarnación, stolicy departamentu Itapúa, przez bite trzy miesiące. W międzyczasie przenieśliśmy się z pokoju hotelowego do pełnoprawnego mieszkania i połowicznie wróciliśmy do pracy.
To, że utknęliśmy akurat w Paragwaju, miało swoje wady i zalety. Z jednej strony to chyba najnudniejsze państwo, w jakim kiedykolwiek byliśmy, z drugiej, tutejsze władze świetnie poradziły sobie z epidemią, więc czuliśmy się naprawdę bezpiecznie.
Czas do domu
Przez te monotonne miesiące średnio raz na tydzień przechodziliśmy kryzys i mniej lub bardziej poważnie rozmawialiśmy o powrocie. Tak trudnej decyzji jeszcze wspólnie nie podejmowaliśmy. Bo jak to tak, dać za wygraną, zrezygnować z realizacji największego marzenia? Dotarło do nas w końcu, że nie ma szans na kontynuowanie podróży w najbliższej przyszłości, ale po pokonaniu przeszkody mentalnej, pozostały te organizacyjne. Paragwaj to takie odludzie, że na lot do Europy można było liczyć co najwyżej raz w miesiącu. Zniechęcały również ceny, bo doliczając konieczny transfer do Polski z Madrytu, za całą przyjemność musielibyśmy zapłacić prawie 10 tysięcy złotych.
Nasza droga do Europy
Objawienie nastąpiło w czerwcu. Jesteśmy cały czas w kontakcie z Ambasadą Polski w Buenos Aires, ale czemu by nie napisać maila do niemieckiej placówki w Paragwaju, którą prawo unijne obliguje do “opiekowania się” także nami. Skoro są na miejscu, to może wiedzą więcej o aktualnej sytuacji. Rzeczywiście wiedzieli.
Okazało się, że istnieje możliwość uzyskania przepustki do Brazylii, gdzie ruch lotniczy jako tako funkcjonuje. Musieliśmy dostarczyć potwierdzenie zakupu biletów z granicznego miasta Foz do Iguaçu do São Paulo i z São Paulo do Europy. Wybraliśmy zadziwiająco tanie połączenie do Faro w Portugalii.
Na zgodę od strony brazylijskiej mieliśmy czekać dwa dni robocze, jednak zajęło to cały stresujący tydzień. Z upragnionymi dokumentami w teczce przenieśliśmy się do przygranicznego Ciudad del Este, gdzie czekała nas kolejna niespodzianka - pierwszy lot został odwołany. Odkryliśmy to dopiero próbując się odprawić, czyli dzień przed planowanym wjazdem do Brazylii. Co to była za panika! [Głównie z mojej strony, Maciej potrzebował tylko kilku minut na dojście do siebie - W.]
Ogromne szczęście w tym nieszczęściu było takie, że istniało drugie połączenie do Sao Paulo następnego dnia o 6.00 rano, czyli wystarczająco wcześnie, żebyśmy zdążyli się przesiąść. Na przejściu granicznym umieraliśmy jednak ze strachu, bo technicznie dotarliśmy przepustkę na konkretny lot. Łatwo się domyślić, że kiedy Pani z Okienka bez zbędnej biurokracji wbiła nam pieczątki do paszportów, byliśmy gotowi całować ją po rękach (powstrzymała nas szyba i maseczki na twarzach).
Małe podsumowanie
Całe to przeżycie staramy się traktować jako nieplanowaną przygodę. Na pewno była to lekcja pokory i szeroko pojętej wdzięczności. Mamy nadzieję, że zaczniemy choć trochę bardziej doceniać zarówno te małe rzeczy, na przykład spacer bez maseczki utrudniającej oddychanie, jak również sam fakt, że cały ten piękny świat stoi przed nam otworem.